Wybierałam się, wybierałam i w końcu się wybrałam ;)
Pierwsza edycja biegu odbyła się daaawno temu ;) Miał miejsce konkurs na wierszyk i zdobyłam wyróżnienie – zrezygnowałam z nagrody, ponieważ byłam początkującą biegaczką i dystans półmaratoński był marzeniem niezrealizowanym, a najdłuższe bieganie wynosiło ... 7km? Kolejne edycje, to przeszkody wyszukane, wydumane i te faktyczne. W aktualnej edycji bardzo chciałam pobiec. Nie dla medalu, nie dla czasu, tylko dla trasy. I co? Możliwość nadarzyła się dopiero w biegu czwartym. Miałam już biec w trzecim – niestety te faktyczne przeszkody mnie znokautowały i bieganie zaraz po chorobie i odstawieniu antybiotyku byłoby tylko i wyłącznie głupotą. Przyjechałam wtedy na spotkanie z Robertem Celińskim i zobaczyłam film ”Chasing the Breath” – „W pogoni za oddechem” … o tym jak to się biega z głową w chmurach – takie skojarzenie po zobaczeniu plakatu do filmu ;) film o tym, jak to się biega w Himalajach – lekko nie jest, ważna jest wytrzymałość, wydolność i serce do biegania. Tego ostatniego nam, amatorom biegania, nie brakuje. No już dobrze! Wielkie serce mają również biegacze z pierwszego szeregu!
Stop! Miało być o ostatnim biegu! I o tym grzechu!
Na leśne dukty i polne ścieżki wróciłam w listopadzie. Głowa się uwolniła od najgorszych myśli związanych z ewentualną kontuzją a nogi rozpoczęły pracę i ponowne przyzwyczajanie się do miękkiej nawierzchni. Zaczęłam odpoczywać w biegu, czekałam na spotkania z domownikami „mojego” lasu i ciszyłam się z każdego treningu w „biały dzień”.
Styczeń, to rozpoczęcie planu treningowego pod wiosenny półmaraton. Chcę dać z siebie wszystko, mimo że wiem jak daleka to droga - nadal, kondycja sprzed zeszłorocznego uziemienia, to nawet nie jest widoczna za drugim zakrętem. Spokojna głowa! Priorytety poprzestawiane.
Grzech?! Start na dystansie półmaratonu po miesiącu planu treningowego – normalnie tego się nie robi! Chyba, że ciągłość długich wybiegań utrzymana na stałym poziomie – tak mi podpowiada rozsądek ;)
Wiedziałam jak będzie do 15 kilometra. Potem mogło już być tylko … ciekawie.
Pojechałam do Biedruska z głową wolną od trosk, bo:
- najdłuższe wybieganie od 4 miesięcy wynosiło wspomniany wyżej dystans 15 km – poznaj trasę! Ponoć urokliwa!
- co zrobić, jeżeli jedyny znaleziony w domu żel ma termin ważności wskazujący na wyrzucenie do kosza? – daktyle i kupione szybko dziecięce „musy-świstusy”, z których jeden okazał się jednak dziurawy i wylądował w koszu przed startem, muszą zrobić robotę;
- tabsy energetyczne też przeterminowane? – no nic … może nic się nie stanie jak jednego wezmę, na punkcie też coś ma być – Kasia potwierdza moje, zapamiętane z regulaminu, informacje;
- zabierać wodę? – wyluzuj, to nie lato i wiosna też jeszcze nie, choć pogoda jak każdy widzi! Dasz radę – punkt odżywczy – w połowie trasy – ten fakt potwierdza Sławka!
- nakładki – koniec końców zostawiłam w samochodzie – czy była to dobra decyzja? – Darku, Beato… to dzięki Wam zostawiłam nakładki na starcie :P
…
Biuro zawodów, odbiór pakietu, nr startowego i chipa oraz przekazanie nakrętek – wszystko sprawnie.
![]() |
wiązanie i kokardka i jeszcze jedna kokardka :D foto: mackomaj dla WARTA CHALLENGE Maraton&Half |
Spotkania ze znajomymi – czysta przyjemność i święto dla kogoś, kto nie szaleje co tydzień na biegowych trasach – sobotni bieg, to start pierwszy w tym roku; pierwsze dłuuugie bieganie w zawodach od ostatniego października i pierwsze ustawienie się pod bramką startową od listopada.
Grupa zapaleńców ustawia się do okolicznościowego zdjęcia, krzyczy „hip! Hip! Hurrraaa!” dla Pawła Żuka (pokonał 1600 km na jednokilometrowej pętli w całkiem dobrym czasie – teraz widzicie co bieganie robi z człowieka ;) generalnie to ustanowił rekord Polski - nie pojmuję tych pętli!).
Start honorowy i zejście w dół wąska ścieżką do punktu oznaczającego start wspólny – dopiero tutaj załączam zegarek i potem moja głowa otrzymuje dwie informacje dotyczące pokonanej odległości: oznaczniki na trasie i dane z zegarka. „Poszły konie po betonie!” a raczej po nawierzchni ni to śliskiej, ni to grząskiej. Kilka osób wraca po nakładki – ja zaciskam zębiska i biegnę środkiem, gdzie przebija nieudeptana trawa i piasek i przyczepność zadowalająca. Jeszcze raz – nie biegnę na czas (choć chęć zmieszczenia się w 2:30 pojawiła się na horyzoncie ale skutecznie została z głowy wyrzucona po … 15 km).
W zegarku zaprogramowałam interwały 5km biegu/100m marszu.
Pierwsze 5km, to: wejście w rytm; zastanawianie się czy porzucenie nakładek było dobrym pomysłem; trzymanie się zasady, że wszystkie podbiegi są podejściami – nie ma opcji zajechania się na górce! I nagle niespodzianka! Asfalt! Nie było go dużo – minimalne minimum dla biegu w terenie – nie spodziewałam się, że czarna nawierzchnia tak mnie ucieszy – wyrównałam krok, oddech i wskoczyłam na dalszą część trasy z lżejszym sercem i … wyczuwalną dziurą w skarpetce (małe przetarcie zmieniło się w okazałą dziurę, w sam raz na duży palec – pięknie!).
Kolejne kilometry, to odliczanie do punktu odżywczego, mijanie się z czołówką zawodników, bieg wierzbową aleją i las i nadwarciańska ścieżynka na skarpie (i myśli o ewentualnej ilości fikołków w dół przy błędnym stąpnięciu!). Starałam się rozglądać wokół, jednak bezpieczne postawienie stopy było ważniejsze. I oto jest: jednoosobowy spożywczak - kierowcy stojącego obok samochodu nie liczę ;P – herbatka, izo, woda, banany, morele, sól himalajska, rodzynki, daktyle, ciasteczka, paluszki i koksy i … dzięcioł czarny nad głową – cudak nad cudaki, z piękną krwistoczerwoną „czapeczką” i śpiewem w dziobie! Ruszam dalej i zaczynam „mijankę” z Aliną. I taki obrót sprawy jest w porządku – raz ja z przodu, raz koleżanka. I powiem Wam, że moja głowa przeżywała katusze związane tylko i wyłącznie z „ciapcianiem” po błocie kogoś za mną – no myślałam, że eksploduję! Moje „ciapcianie” było znośne ale ten, kto był za mną doprowadzał mnie do szału - nie w formie osobowej a czynnościowej właśnie. Rozbryzgiwanie błota wymieszanego z roztopionym śniegiem … samo zło! O, właśnie! Wyszło wtedy słońce – lekka odwilż pełną gębą! Kałuże i lodowisko na ich dnie. Mokre papcie w środku – a raczej tylko prawy! Próbowałam zmoczyć lewy ale się nie udało :D (wybuch śmiechu!). Jak to słońce się pojawiło, to myślałam, że tyłek, w tych długich galotach, mi się ugotuje! Od 3 kilometra biegłam już z przewiązaną w pasie kurtką i chustą na głowie - czapka wylądowała w kieszeni uprzednio zdjętej wiatrówki.
![]() |
w drodze powrotnej, to 14km - tutaj: pierwsze 10km foto: mackomaj dla WARTA CHALLENGE Maraton&Half |
Kolejne kilometry, to odliczanie do punktu odżywczego, mijanie się z czołówką zawodników, bieg wierzbową aleją i las i nadwarciańska ścieżynka na skarpie (i myśli o ewentualnej ilości fikołków w dół przy błędnym stąpnięciu!). Starałam się rozglądać wokół, jednak bezpieczne postawienie stopy było ważniejsze. I oto jest: jednoosobowy spożywczak - kierowcy stojącego obok samochodu nie liczę ;P – herbatka, izo, woda, banany, morele, sól himalajska, rodzynki, daktyle, ciasteczka, paluszki i koksy i … dzięcioł czarny nad głową – cudak nad cudaki, z piękną krwistoczerwoną „czapeczką” i śpiewem w dziobie! Ruszam dalej i zaczynam „mijankę” z Aliną. I taki obrót sprawy jest w porządku – raz ja z przodu, raz koleżanka. I powiem Wam, że moja głowa przeżywała katusze związane tylko i wyłącznie z „ciapcianiem” po błocie kogoś za mną – no myślałam, że eksploduję! Moje „ciapcianie” było znośne ale ten, kto był za mną doprowadzał mnie do szału - nie w formie osobowej a czynnościowej właśnie. Rozbryzgiwanie błota wymieszanego z roztopionym śniegiem … samo zło! O, właśnie! Wyszło wtedy słońce – lekka odwilż pełną gębą! Kałuże i lodowisko na ich dnie. Mokre papcie w środku – a raczej tylko prawy! Próbowałam zmoczyć lewy ale się nie udało :D (wybuch śmiechu!). Jak to słońce się pojawiło, to myślałam, że tyłek, w tych długich galotach, mi się ugotuje! Od 3 kilometra biegłam już z przewiązaną w pasie kurtką i chustą na głowie - czapka wylądowała w kieszeni uprzednio zdjętej wiatrówki.
No i co? 15 km! Nogi mnie bolały - fakt znośny i zrozumiały dla mnie na tym etapie. Powiedziałam sobie, że teraz to już marszobieg - tylko, że „galołejowanie” było częste i moja motywacja siadła, wyparowała, uleciała. I był „jeszcze tylko jeden kilometr”! Niespodzianka: nogi przestały boleć. W pewnym momencie przypomniałam sobie, że na zdjęciach był mostek i ... „gdzie on jest? Kurka wodna?! No pytam się? Gdzie?!”. Ostatnie 5km kojarzy mi się z zakrętami i mniejszymi górkami i ja tak od zakrętu do zakrętu – jak pijany zając w kapuście – z rozpoczętym dziecięcym „drineczkiem” z przecieranych owoców na bazie wody kokosowej! I … Oooo! Rzeczka? Strumyczek? JEEEESSST! Jeeessst! Mostek! O! dziura! I wiecie co było dalej? Nie, nie wpadłam do tej dziury! Były dęby! Przepiękne! Powykręcane! Połamane! Stare! I niech będą tam jak najdłużej! A dalej? Długa prosta … ostatnia! Powrotna! I była walka by jednak biec i zestaw mocy: #choćbyskałysrały #kamieniegadały i #asfaltnakociejsiędarł, by wstydu nie było, bo widać już samochody jadące obok Pałacu! I było jeszcze to ostatnie podejście! O jaki to skurczybyk jest! Ale wmawiałam sobie, że "podejdę! równo! jeszcze tylko jeden krok! raz – dwa, raz – dwa” i do bramki i … KONIEC! META! DZIĘKUJĘ! DO WIDZENIA! I że nigdy więcej przy takich brakach wydolnościowych!
Medal! Nieme odpowiedzi na pytania zadawane przez chłopaków od pomiaru trasy – dzięki Panowie! Herbatka na szybko, torba z samochodu i pod prysznic. Ciepły posiłek i kawa i szampan urodzinowy (dla zmotoryzowanych w wersji dziecięcej) i herbata od Piotrka!
Urodziny?! TAK! Sławka świętowała! STO LAT! WSZYSTKIEGO DOBREGO!
Dekoracje najlepszych w poszczególnych kategoriach, losowanie nagród i spotkanie z medycyną chińską. Ziemkowa Mama - Ewa Dawidziak – Mama Ziemka. „Bieganie z punktu widzenia medycyny chińskiej” – czy bardzo różni się od naszego, zachodniego, podejścia w temacie regeneracji i dbania o dobre samopoczucie? Dziękuję za prelekcję i wszystkie wyjaśnienia po niej – jest nadzieja dla zabieganej baby ;)
![]() |
Ewa - ziemkowamama.pl foto: mackomaj dla WARTA CHALLENGE Maraton&Half |
Wolontariuszom – dziękuję za uśmiech od momentu wskazania miejsca parkingowego, przez sprawne wydanie pakietu, opiekę na trasie w punkcie odżywczym, po zawieszenie medalu i wydanie posiłku i … cierpliwość w temacie: „kawa już idzie” ;)
Zawodnikom – dziękuję za pogaduchy, kciuki w górze i uśmiech na trasie. Zwycięzcom – gratuluję!
Rodzinie - wiadomo - tęcza! #matkanagigancie ;)
Rodzinie - wiadomo - tęcza! #matkanagigancie ;)
Osobne podziękowania dla Piotra i Beaty, którzy zauważyli, że ruszam z parkingu z otwartym bagażnikiem – przepraszam za przekleństwo pod nosem, kierowane oczywiście do samej siebie – do dziś nie wiem, czy chciałam coś jeszcze dopakować do środka, czy nie domknęłam i przy przejeździe przez krawężnik, klapa się otworzyła?! ot, baba! Zakręcona baba!
jakie wnioski?
jakie wnioski?
- trening biegowy, to jedno! I tak, jak następuje mobilizacja do wyjścia w ciemno na asfalt lub do lasu, tak czas najwyższy „piłować” trening obwodowy, stabilizację i nie grymasić przy wyciąganiu maty!
- trzymać się rozgrzewki, choćby minimalnej, przed biegiem i rozciągać sie po biegu. JOGA - moja przyjaciółka - to dzięki niej nogi mnie nie bolały (tylko troszeczkę kolana i tylko w niedzielę :) albo nie dałam z siebie wszystkiego ;)
- ze spokojem realizować plan treningowy – do Półmaratonu Warszawskiego 2 miesiące! – pierwszy raz w Stolicy! Wstydu nie może być! – pierwszy raz charytatywnie dla Polskiej Akcji Humanitarnej – zbiórkę można wesprzeć tutaj :) pomagamy #pah w działaniach wodnych - pomagamy ludziom, którzy po wodę idą średnio 6 km;
- bawić się bieganiem, nie zmuszać!
wynik: 2:40:39 – szału nie ma, jest nadzieja!
Warta Challenge – grzechu warta? TAK!
![]() |
foto: Foty Morświna - zdjęcie wykonane przez mackomaj'a, by Morświn mógł stanąć w centrum |
DO ZOBACZENIA!
Monia ;)
wykorzystane zdjęcia pochodzą z następujących galerii:
- mackomaj dla WARTA CHALLENGE Maraton&Half
- Foty Morświna
![]() |
foto: mackomaj dla WARTA CHALLENGE Maraton&Half |
Komentarze
Prześlij komentarz