Droga
Czytelniczko! Drogi Czytelniku!
Na
wstępie dziękuję za to, że jesteś i akceptujesz moje bieganie i
pisanie. Wspierasz dobrym słowem, nie krytykujesz a jeżeli się
zdarzy, to motywujesz do pracy, wysłuchujesz moje marudzenie, które
pojawia się przed każdym startem – czasem dla zasady, czasem ze
strachu – marudzenie, które zmienia się we wzruszenie lub
totalne gadanie głupot. A to, że znajdujesz chwilę na przeczytanie
tego, co tak nieudolnie piszę, to już mistrzostwo świata
cierpliwości i wyrozumiałości!
Napiszę
dzisiaj o moim półmaratonie, który miał miejsce 16
września.
W
jednym z „fejsbukowych” komentarzy napisałam tak:
„Lekko
nie było.
Trzy
lata od debiutu.
Prawie
rok od ostatniego półmaratonu.
Po
pięciu miesiącach od „zielonego światła” na bieganie po
kontuzji.
Galołejem.
Było
zacnie.”.
Dopiszę
jeszcze jedno: na trzy tygodnie przed maratonem.
Uspokajam
Ciebie – ten maraton będzie zrobiony z głową, wolno, bez presji
na czas, z uśmiechem. Cały plan maratoński robię na zebranie
potrzebnych kilometrów, by wytrwać, wytrzymać, być,
doświadczać radości z biegania. To będzie moja wisienka na
torciku tegorocznego biegania a raczej powrotu do biegania …
powrotu przez duże „P”. Ale zanim to się stanie …
Pakiet
odebrałam w sobotę – nowa lokalizacja Biura zawodów w
przestronnej hali sportowej. Wszystko szło sprawnie a otrzymany
wcześniej sms informujący o nr startowym pomógł skierować
się bezpośrednio do odpowiedniego stanowiska. Na parkingu tłumy –
już wiedziałam, że opcja przyjazdu tutaj w niedzielę odpada i
pozostaje tylko plan B, czyli uśmiechnąć się do Grześka i
poprosić o transport na linię startu. W niedzielny poranek poziom
stresu przedstartowego wzrósł. Miałam marzenie czasowe –
zmieścić się w 02:30:00 – ale nie był to mus i granica, po
której przekroczeniu miałabym zejść z trasy ;)
Wesołe
auto podjechało do Dziekanowic. Wysiadłam, zostawiłam bluzę i
pożegnałam się z Rodziną.
Na
starcie tłumy – dawno nie brałam udziału w masowym biegu.
Pojawiło się też wzruszenie: jestem na starcie mojego ukochanego
dystansu. Wdech i wydech! Sprawdzam godzinę. Nie jestem pewna kiedy
rozpocząć rozgrzewkę – nie lubię już tej przedstartowej.
Szukam kawałka trawnika i korzystam ze ścieżki – nie tylko ja,
obok drepczą i truchtają inni. Posilam się daktylami – dwa z
trzech weszły przed samym startem.
Znajduje
mnie Kuba – podnosi moje morale – niestety gubię go z pola
widzenia (to wina mojej dekoncetracji - widziałam niebieską chustę
później ale na klacie nie było niebieskiej koszulki!). To
nic! Przecież każdy z nas ma swoje założenia. A ja nie chcę być
dla nikogo balastem. Pojawia się Kosia i Piotrek i Zuza z Martą i
Robertem - Panną Młodą i Panem Młodym- ot, pożegnanie stanu
panieńsko-kawalerskiego na trasie Biegu Lechitów :D
Start
– ustawiliśmy się w swych strefach startowych. Ja jednak
opuszczam towarzystwo i przesuwam się na koniec. Oj! Jaki ten ogon
rozciągnięty. Marszem zmierzamy do Bramy Ostrowa Lednickiego! Z uśmiecham i ze łzami
wzruszenia – no dobrze! Ja te łzy miałam (no wariatka jakaś!)
Opiszę
teraz tak, jak dyktował mi zegarek a ten miał zaprogramowanego
„galołeja”: 2 km biegu /200 m marszu.
2
km – pierwsza przerwa – dopiero co ruszyłam i grzecznie się
zatrzymuję. Mięśnie, które po rozgrzewce były gotowe do
działania i ostygły przed samym startem i weszły w tryb zadaniowy
ponownie, otrzymują komunikat: czas na odpoczynek. Głowa się
buntuje ale tłumaczę jej, że inaczej skończymy w polu! Raźny
marsz. 200 metrów. Trwa dość długo. Agrafka. Uśmiech i
pozdrowienia dla tych, którzy już zawrócili. O! teraz
ja! Nawrót i długa, bardzo długa prosta do mety, która
ma zakręty ale tak nieliczne, że brak ich wspomnienia nie stanowi
braku dokładności. I zjadłam ostatniego daktyla!
4,2
km – chyba mam przed sobą Zuzę – wiekopomna chwila! „Nie
ciesz się babo! Przecież Zu nie ściga się dzisiaj z nikim! - No
niby tak ale jakby tak ją wyprzedzić? … czy dam radę utrzymać
ten dystans, czy mnie zje? ;) Rety jaka ja jestem okropna! Ale
chociaż raz?! Spróbować nie zawadzi!” – takie to rozmowy
w mej głowie. No i oczywiście zachciało mi się skorzystać z
toalety. Tak ciut! Z racji otaczającego nas terenu miałam do wyboru
kilka opcji: rów, szczere pole, stacja benzynowa, domy przy
drodze. Kibiców mało ale jednak byli! Z tych początkowych
kilometrów pamiętam Starszą Panią z kluczami w ręku
dźwięczącymi w rytm jej oklasków. Aha! Postanowiłam dobiec
do toy-toy’ków na 5 km.
6,4
km – toy-toy’ ominęłam – odechciało mi się … chwilowo!
Bardziej interesował mnie punkt wodny i zmoczenie czapki. Aha!
Zapomniałam napisać, że biegłam z plecakiem i miałam swój
zapas wody – o jaki to był dobry pomysł. Tak, wiem! To tylko
półmaraton i punkty co pięć kilometrów ale ochrona
od słońca, to przydrożne drzewa i to nie na całej długości
trasy a tylko w tych miejscach, gdzie były już od lat i bez własnej
wody w butelce lub w plecaku … ja marnieję, przegrywam, odpadam ;)
W
przerwie cały czas starałam się iść żwawo! Pracowałam
ramionami, jakbym miała przyczepione do nich kijki! Ale tylko te
wymyślone, wyobrażone i nieprawdziwe! Te realne to nie moja bajka!
No chyba, że spełni się kolejne marzenie i wdrapię się na jakąś
górę … ale ciii! To plany na przyszły rok!
8,6
km – jest to moment, gdy wyprzedziłam „grupę bojową” i za
chwilę zostałam przez nią połknięta - kolejna przerwa została
przez zegarek oznajmiona. W Biegu Lechitów biegną Wojowie –
jaką oni muszą mieć kondycję! Ja miałam na sobie krótkie
portki i koszulkę z krótkim rękawkiem, która miała
mnie ochronić przed ewentualnymi otarciami od plecaka , czapka z
daszkiem i filtr przeciwsłoneczny na odkrytych częściach ciała. A
Wojowie? Długie spodnie obwiązane na łydkach rzemykami, długa
koszula, na której leżała kolczuga, hełm na głowie, na
plecach przewieszone tarcze a w rękach toporki lub miecze! Nie mam
pytań! I tak jak trzy lata temu, tak teraz kłaniam się nisko i
dziękuję z całego serca. Wybijany, przez uderzającą o tarczę
kolczugę, rytm stanowił chwilowy dla mnie odpoczynek. Spotkałam
ich na trasie w momencie delikatnego i dość długiego podbiegu
przed rondem w Łubowie– posiliłam się żelem i leciałam dalej,
zostawiając ich za swoimi plecami. Razem z chłopakami biegła
asekuracyjnie jedna Pani – w stroju kwiecistym ;)
Cały
czas czekałam na wiadukt – wiedziałam, że tam przejdę do marszu
nadprogramowo a kryzys, który mnie złapał wcale mi nie
pomagał. Słońca już miałam dosyć! Odczuwałam już delikatne
pieczenie w udkach – naturalna witamina D3 wchodziła bez pytania.
Jest! Raz! Dwa! Trzy! Cztery! Raz! Dwa! Trzy! Cztery! Ręce na
kolanach, na biodrach i znów na kolanach! „Weź się w
garść! Zbiegnij!”. Widzę zielone pudełka – kolejka! No nie!
Odpuszczam! Punkt z wodą i ekipa ze szkoły mojej córki! Pan
Opiekun uwija się jak w ukropie! Dzieciaki pomagają! Biorę
kubeczki od Kasi i jeszcze kilku osób! Polewam się optymalnie
i uciekam, słysząc: „kurczę! Myślałam, że to będzie spokojny
ranek a tu tyle roboty?!” (to nie była Kasia, tylko młodsze
dziecię!). Oj, dzieciaki! Gdyby nie Wasza robota, byłoby z nami –
biegaczami – krucho!
10,8
km – kolejna przerwa … i coraz krótsza! Jestem świadoma
faktu, że zwalniam ale to dopiero półmetek! „Weź się w
garść!” jestem na najgorszym odcinku trasy – droga techniczna,
którą biegniemy ciągnie się dla nas od wiaduktu w
Pierzyskach do Skiereszewa! Tutaj przeciwnikiem jest słońce i …
własna głowa. Sprzymierzeńcem – upór, wytrwałość i
wytrzymałość. Niezależnie od tego czy jesteś na czele stawki, w
jej środku, czy na końcu.
13
km – wcinam koksa: tabletkę – temat sprawdzony na wybieganiu ale
jak mnie nie wybudzi z marazmu, to ostatni raz faszeruję się czymś
innym niż daktyle – na kolejne bieganie zabieram całą paczkę!
Ha! Ha! Na horyzoncie toy-toy’ek. Noooo! Można biec dalej! Punkt
wodny! „Oblać Panią?! – woła dziewczyna na widok moich
usilnych starać w tym temacie – dawaj!!!”. Bukłak z wodą służy
mi również do chłodzenia karku – nie pytaj jak to robię
technicznie, gdy plecak cały czas trzymam na plecach!
15,2
km – jesteśmy już w Skiereszewie. Zaczyna się niska zabudowa.
Cały czas przesuwam się do przodu. Cieszy mnie to bardzo. Czasami
mijam kogoś i … akurat mam przerwę i mijana osoba wyprzedza mnie.
Po 200 metrach ruszam ponownie i łapię „gacie”, „papcie”,
„plecy” ponownie. Zdarza się też, że ktoś wyprzedza mnie a ja
nie gonię uparcie, tylko krok za krokiem biegnę swoje! Tutaj, jedna
z mieszkanek stoi z butlą wody dla spragnionych – jej syn (a może
zięć?) donosi kolejną. Ja akurat się suszę ;D i … jestem
głodna! No kurka wodna! Żel! Do połowy tym razem- bo to nie ma
najmniejszego sensu – nie wchłonie się już przed metą – to
tylko dla zmylenia przeciwnika ;)
17,4
km – dziewczyna z wężem ogrodowym na horyzoncie! Całą drogę o
tym, marzyłam! Lej dziewczyno! Lej! 18 km ma tylko tabliczkę
informacyjną – flagi brak ale za to stoją tam dwie osoby (obok
grupy wolontariuszy) – małżeństwo ze stażem, o którym
wielu marzy!
Odpoczynek
jest już taki krótki! Ale jeszcze trochę – cholera! Gdzie
są te iglice katedry! Wiadukt nad nami – trochę cienia. Zakręt a
tam: dwie dziewczyny – harcerki. Musiały odłączyć się od
grupy, która jest na ostatnim punkcie z wodą. Jedna z nich
tak „drze papę”, że mam ochotę ją wyściskać. Pękam ze
śmiechu - w duchu oczywiście a na twarzy banan. Kochana!
19,6 km – jeszcze trochę. Ostatni Punkt z wodą. Biegnę. Nie odpoczywam – wiem, że czeka mnie jeszcze ostatnie podejście. Jesteśmy w urokliwym zakątku. Biegniemy ścieżką wokół Jeziora Jelonek, już tak blisko katedry! Jest! Ostatnia górka! Pierdzielę! Idę! I Kibice! „Jeszcze troszkę! Biegnij! Dasz radę!”. Krzyczą do nas wszystkich i każdego z osobna! Każdy zdobywa swój Everest. Ruszam z górki. Tym razem nie ma dużo kostki brukowej. Zieleń polany i …
19,6 km – jeszcze trochę. Ostatni Punkt z wodą. Biegnę. Nie odpoczywam – wiem, że czeka mnie jeszcze ostatnie podejście. Jesteśmy w urokliwym zakątku. Biegniemy ścieżką wokół Jeziora Jelonek, już tak blisko katedry! Jest! Ostatnia górka! Pierdzielę! Idę! I Kibice! „Jeszcze troszkę! Biegnij! Dasz radę!”. Krzyczą do nas wszystkich i każdego z osobna! Każdy zdobywa swój Everest. Ruszam z górki. Tym razem nie ma dużo kostki brukowej. Zieleń polany i …
Meta!
Woda! Medal! Jedzenie! Ekipa z linii startu! <3
Wiadomości
od Grzesia, że czekają pod pomnikiem, że schody zamknięte! To nic
– idę i spotykam Królika-Woja!
Są!
Jak dobrze ich przytulić! Podzielić się swoim szczęściem! Tak!
Biegowe szczęście! Bo dałam radę! Bo nie szarżowałam! Bo
chłonęłam to, co najlepsze – każdy uśmiech i gest spotykanych
ludzi. Pokonywałam swoje małe kryzysy. Próbowali mi wmówić,
że samochód zaparkowany 10 km od mety! nie dałam się
nabrać! :D
Pogoda.
Słońce - mój największy
przyjaciel od samego rana w pełni blasku. Słońce – mój
największy przeciwnik tego dnia. Dobrze, że mamy wrzesień.
Kibice.
Nadal uważam, że Bieg Lechitów
jest biegiem w samotności. Start i meta to główne
zgrupowania obserwatorów. Dziękuję serdecznie tym, którzy
pojawili się na trasie.
Organizacja.
Na medal! Pakiet zacny – koszulka (szkoda, że nie długi rękaw
;)), chusta funkcyjna, drewniana łyżka, koksy, „prasa”.
Wolontariusze.
Najlepsi! :D
Biegacze.
Ogólnie rzecz ujmując – wspaniali! A że są wyjątki,
które przedstartowo pójdą w krzaki (choć zielonych
budek bez liku!) i nie dowiozą (nawet na 200 metrów przed
punktem z wodą) tubki po żelu?! (serio! widziałam na własne
oczy). Jestem paskuda w tym temacie ale starty w lesie uczą
poszanowania otaczającego świata, pracy wolontariuszy i
organizatorów! Polecam! Na swoim podwórku nie zostawisz
sreberka ani na środku, ani w kącie! I najważniejsza karta
przetargowa – pusta tubka jest lżejsza, niż pełna ;)
No
to ... chyba tyle. Czas? Aha! 02:24:49
Miejsce
Open: 3150 (na 5km byłam 3370).
Tempo:
malało ;)
No
to … DO NAPISANIA!
Monia
... bardzo uśmiechnięta baba :D
![]() |
medal - właność prywatna ;) |
Komentarze
Prześlij komentarz